Każdy obecny lub przyszły rodzic przez to przechodził albo nadal to przechodzi. Ten proces „must have”, kiedy wchodzisz do sklepu i okazuje się, że nawet mając listę potrzebnych rzeczy dla malucha nie zapisałaś na niej połowy rzeczy, które właśnie widzisz w sklepie i nagle pojawia się przekonanie, że one wszystkie się przydadzą. Wiem, że niektórym z Was ten wpis nie pomoże. Wiem to, bo ja też czytałam podobne będąc w ciąży i o ile siedząc w domu przed komputerem i tworząc listę niezbędnych rzeczy umiałam wykazać się racjonalnym myśleniem, to czar pryskał w momencie przekroczenia drzwi sklepu. Nie wiem co się wtedy dzieje z nami kobietami, czy to burza hormonów, miłość do pociechy, czy po prostu brak kontroli nad rozumem :), ale większość z nas popełnia ten sam błąd. Kupujemy za dużo, kupujemy na wyrost, powielamy te same rzeczy, kupujemy, bo może nam się przyda, a najgorsze co może być to zakupy, w których nasz mózg mówi nam „jakie to słodkie, piękne i urocze”. Znacie to uczucie? 🙂
Rozmiar 56 kończy się po wyjściu ze szpitala
Juniora urodziłam w szczycie lata. Najbardziej gorącym okresie jaki może być, czyli na koniec lipca. I z perspektywy czasu nie znajduję racjonalnego wyjaśnienia, dla którego w garderobie mojego kilkudniowego synka znalazły się pluszowe jak na zimę pajacyki. Co prawda nigdy nie powiedział, że było mu za gorąco, na szczęście dla niego po tygodniu ciuszki były już za małe :). I takich mikroskopijnych rozmiarów ubrań w szafie Juniora było mnóstwo. Po tygodniu czy dwóch okazywało się, że te, które mam jeszcze z metkami, są za małe. Moje „wyprawkowe planowanie” nie uwzględniło tego, że dziecko szybko rośnie, że nie brudzi się jak 2-latek, i że wszystkie ciocie, babcie i inni zainteresowani odwiedzaniem Juniora kupią mu ciuchy.
Poza nieracjonalnym gromadzeniem tych wszystkich ciuchów i innych rzeczy, dużą rolę miała cena. W związku z tym, że wyprawki nie robiłam w markowych sklepach, tylko hurtowniach, które dawały możliwość kupna pojedynczych sztuk i były tanie, tym mniejsze były moje opory do napełniania koszyka. Nie muszę mówić, że to był błąd, prawda? W efekcie przychodziłam do kasy z pełnymi reklamówkami wszystkiego, dumna z siebie, że udało mi się znaleźć tak wiele za tak okazjonalne ceny, a efekt końcowy był tragiczny.
Ten problem nie dotyczył tylko ciuchów. Dotyczył też innych artykułów, które (jak mi się wtedy wydawało) trzeba mieć takich jak kocyki, ręczniki, kosmetyki, pampersy, pościel, butelki, zabawki i można by tak wymieniać w nieskończoność. Większość z tych rzeczy tak naprawdę kupowaliśmy razem z Pawłem (bo on wcale nie był lepszy :)) sobie, nie dziecku. I to zobrazuje Wam na prostym przykładzie pieluchy tetrowej – wiecie co to? W sklepach i stacjonarnych i internetowych znajdziemy tyle rodzajów tego „niezbędnika”, że czasem aż oczy bolą od kolorów, wzorów i rozmiarów. Zwykłą, białą pieluchę tetrową kupimy już od kwoty 1,30 zł za sztukę, a tą kolorową z misiami, księżniczkami i innymi nadrukami za ponad 3 zł za sztukę. Czy uważacie, że kilkudniowe dziecko zwraca uwagę na to, że na jego tetrowej pieluszce, która służy do przysłonięcia wózka przed słońcem podczas snu, albo do wycierania ulanego mleka jest miś albo go nie ma? Może w późniejszych miesiącach dziecko zwróci na to uwagę, ale Junior wiele razy pokazał mi, że lepsze od samochodów na pieluszce są garnki w kuchni. 🙂
To samo dotyczyło zabawek, grzechotek, szeleszczących pluszaków, zawieszek, karuzeli czy mat edukacyjnych. Przynajmniej w naszym przypadku te przedmioty nie sprawdziły się w ogóle, a wydaliśmy na nie dużo pieniędzy. Zdecydowanie za dużo. Najlepszą „sensoryczną” zabawką była pusta butelka po wodzie, matą edukacyjną dywan, a zawieszką moje kolczyki. Nie namawiam Was do tego, żebyście nie kupowali tych rzeczy, bo dzieci są różne. Jedno znajdzie radość w pluszaku, inne w grającej i migoczącej karuzeli, ale ważne żeby te zakupy dobrze przemyśleć i pod kątem ceny, i pod kątem ilości. Może to zabrzmi sentymentalnie, ale najważniejsi w życiu tego małego człowieka są rodzice i żadna zabawka czy inny gadżet nie zastąpi mu dotyku, czułości i nie da mu poczucia bezpieczeństwa.
Wózki lepsze od markowych samochodów
Kiedyś pisałam Wam o tym, że często w sklepach spożywczych kupujemy oczami. Z wózkami jest podobnie. Z wieloma rzeczami jest podobnie. Wszystkie wózki są ładne i kolorowe, mniej lub bardziej nowoczesne, ale chodzi przede wszystkim o funkcjonalność, nie wygląd. W przeciwieństwie do „mniejszych rzeczy wyprawkowych”, dla których straciłam głowę, tutaj przeważała rozwaga i zdrowy rozsądek. Ważna jest wygoda przyszłej mamy, ciężar wózka i inne funkcje, które moim zdaniem są mniej lub bardziej potrzebne. Waga sprzętu jest istotna szczególnie jeżeli z dzieckiem przez większość dnia zostaje sama mama, a prowadzi intensywny tryb życia. Wyciąganie wózka z auta, rozkładanie, składanie, albo podróż komunikacją miejską mogą stanowić trudność, jeżeli wózek będzie za ciężki. Jeżeli Waszym głównym środkiem transportu jest komunikacja miejska, to warto zwrócić uwagę na to, aby koła przednie i tylne były od siebie w dość sporej odległości. To pomaga po prostu wjechać, lub wyjechać z autobusu czy tramwaju i nie trzeba wózka podnosić. W zależności od tego gdzie mieszkacie warto zwrócić uwagę na koła. My pomimo tego, że mieszkamy w mieści i tak kupiliśmy wózek z kołami pompowanymi. Rozważcie też kupno wózka 2w1 lub 3w1. Kupowanie najpierw samej gondoli, a później spacerówki nie jest opłacalne, bo w rachunku końcowym za dwa różne sprzęty i tak zapłacimy więcej. Pamiętajcie też, że dziecko będzie leżało w gondoli około pół roku. Później jego potrzeba oglądania świata i siedzenia będzie rosła, więc to będzie najwyższy czas na spacerówkę.
My nasz wózek najpierw upatrzyliśmy sobie w sklepie, a później szukaliśmy tańszej wersji w Internecie. I Wam też polecam takie rozwiązanie. Finalnie cały sprzęt Juniora kosztował nas 700 zł. W tej cenie kupiliśmy wózek 3w1 (czyli gondola, możliwość złożenia na spacerówkę i nosidełko). Zestaw zawierał też torbę do wózka i folię przeciwdeszczową. Nie kierowaliśmy się wyglądem. To była rzecz drugorzędna. Najważniejsza była funkcjonalność i wyposażenie. I te wszystkie składowe, które my kupiliśmy za 700 zł, mogliśmy nabyć też w cenie dwa lub trzy razy wyższej. Gdybyśmy kierowali się wizualną stroną wózka, jego koszt byłby o wiele większy, ale tutaj zadziała zasada: „dla dziecka przede wszystkim” 🙂
Dekoratorka wnętrz
W tej kwestii mieliśmy z Pawłem bardzo rozbieżne poglądy. On stawiał na wystrój typowo dziecięcy, który dla mnie wiązał się z cyklicznym wydatkiem i zmianą, dostosowaniem pokoju do potrzeb i wieku dziecka co kilka lat. Mnie z kolei zależało na funkcjonalności i dostosowaniu wnętrza tak, aby Junior czuł się w nim dobrze mając i pół roku i 10 lat. W drodze kompromisu postawiliśmy na rozwiązanie, które satysfakcjonuje nas oboje, a przede wszystkim jest ekonomiczne i posłuży na lata. Koncepcję podwyższonego do sufitu łóżka, które pod spodem miało pomieścić biurko i półki zastąpiła wygodna, składana, dwuosobowa osobowa wersalka i białe, uniwersalne meble z Ikea, które mogą spokojnie znaleźć się w pokoju dziecka, ale i w sypialni rodziców. Kolorowe ściany, ozdobione naklejkami i zawieszkami wybranymi przez Juniora od razu sygnalizują, że w pomieszczeniu mieszka jakiś mały człowiek. Regał, który zapełniły zabawki jest funkcjonalny, pozwala zaoszczędzić przestrzeń, a w przyszłości będzie można go wykorzystać na książki lub inne młodzieżowe gadżety.
Za takim rozwiązaniem, poza finansową racjonalnością, przemawiała także wielkość przestrzeni do zagospodarowania. Zastosowanie rozwiązań, które na samym początku rodziły się w naszych głowach oznaczało, że pokój Juniora będzie tak naprawdę zagracony, a część jego rzeczy i tak się w nim nie zmieści.
Co nie zadziałało w tym rozwiązaniu? Trochę jakość. Wybierając meble przyznam szczerze, że cena stanowiła dużą rolę. Ale jak zapewne wiecie, większość mebli w IKEA jest robiona z płyty. Meble są bardzo uniwersalne i można je dostosować do każdego wnętrza, są lekkie, więc nie sprawiają też najmniejszych trudności przy przestawianiu czy remontach. Ich dużym plusem jest też to, że się nie zdzierają. Nawet na rogach regału, który jest dość często wykorzystywany i obijany przez Juniora nie ma wgnieceń, nic nie odpryskuje. Ale trzeba uważać z płynami. Zalanie powierzchni powoduje, że płyta pulchnieje i pęka. Łączenia półek w regale bardzo się brudzą i ciężko je doczyścić sprawiając, aby były tak samo białe jak przed kupnem. Wątpliwa jest również ich stabilność. Lekkość tutaj ma plusy, o których napisałam wyżej, ale także i minusy. Łatwo je przechylić i nie są zbyt stabilne. Poza tym, o ile przy szafie i komodzie tego nie widać, tak przy regale nietrudno zauważyć, że on się po prostu chwieje, jakby każda jego część stanowiła odrębną część mebla. Gdybym teraz miała dokonać wyboru, postawiłabym na meble z drewna, nie z płyty i myślę, że one mogłyby posłużyć dłużej.
Wyprawka to finansowy kosmos
Wiem, że każdy z Was i tak kupi to, co będzie uważał za stosowne i w ilościach bardziej lub mniej potrzebnych. Sklepy i reklamy tego, co jest nam potrzebne nie ułatwiają wyboru, a wręcz przeciwnie sprawiają, że wydaje nam się, że potrzebujemy kupić więcej, niż planowaliśmy szczególnie przy pierwszym dziecku. Przy drugim jest już podobno łatwiej. Polecam jednak rozwagę i przeanalizowanie tego, czy wszystkie wyprawkowe rzeczy, o których przeczytacie w Internecie na pewno przydadzą się Wam i dziecku, czy będą to po prostu zbędnie zajmujące przestrzeń przedmioty, na które niepotrzebnie wydacie pieniądze. Trzymam za Was kciuki i mam nadzieję, że zrobicie to lepiej niż ja. A tym czasem, dajcie znać, jakie są Wasze doświadczenia w tym temacie 🙂